poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Zapomniany cmentarz, a kwestia żydowska.

  Zanim założyłem tego bloga, moja wiedza na temat naszego miasta przedstawiała się jak najbardziej pospolicie. Poza tym, że raczej dobrze miałem obcykane miejscówki na piwko w plenerze to o historii Gorzowa mogłem powtarzać co najwyżej powszechnie znane banały. A to, że Gorzów leży na jakichś tam siedmiu wzgórzach, a to, że ma 750 lat, że podobno stolica polskich Cyganów, wreszcie, że przed wojną nie nazywał się Gorzów a Landsberg, był piękny jak z pocztówki i mieszkali w nim Niemcy. Wstyd się przyznać ale jakoś nigdy wcześniej nie odczuwałem potrzeby zgłębienia wiedzy w tej materii, chyba dlatego, że nie spodziewałem się aby Gorzów czymś jeszcze mógł mnie zaskoczyć. O tym jak bardzo się myliłem przekonałem się już po krótkiej lekturze kilku przewodnikowych wydawnictw na temat ziemi gorzowskiej, od których zacząłem nadrabianie zaległości. Na pierwszy ogień poszły tematy jak najbardziej znane, chwytliwe. Tym razem będzie o miejscu, które popularnością cieszy się raczej znikomą.
  Nie wiem ilu z Was wie, że mamy w Gorzowie kirkut, czyli żydowski cmentarz, ale sądząc po wywiadzie, który przeprowadziłem wśród znajomych i rodziny, wydaje się, że ci którzy wiedzą i potrafią zlokalizować należą raczej do mniejszości. Ja nie wiedziałem, nawet mi się o uszy nie obiło, dlatego kiedy dowiedziałem się, że jest, i że w dodatku nie znajduje się gdzieś na obrzeżach miasta, a w ścisłym sąsiedztwie Osiedla Słonecznego, to poważnie się zaskoczyłem. Oczywiście na plus, wiążąc z tym miejscem spory miejscówkowy potencjał. 
  Pierwsza wzmianka o żydowskim kirkucie w miejscu, w którym uchował się do dziś, datowana jest na 1723 r., ale pierwsze pochówki zapewne miały jeszcze miejsce w XVII w., kiedy to po ponad 100-letniej banicji, żydzi na nowo osiedlili się w mieście Landsberg. Tym samym, jest on najstarszą zachowaną do dziś nekropolią miasta. Lokalizacja cmentarza, z dala od ówczesnych murów miejskich, była zupełnie nieprzypadkowa. Oddalony od osad mieszkalnych i osadzony w wąwozie, mającym imitować świętą jerozolimską Dolinę Cedronu, cmentarz ściśle odpowiadał wymogom żydowskiego prawa talmudycznego. 
  Jako, że żydzi nigdy nie stanowili w mieście znacząco licznej mniejszości, sam cmentarz nie był też okazałych rozmiarów. Na powierzchni ok. 0,7 ha zapewne nie było nigdy jednocześnie więcej jak kilkaset nagrobków, z których do dziś, w nienaruszonym stanie, nie zachował się niestety żaden. Szczęściem w nieszczęściu, te, które wyglądają dziś lepiej od innych, mają widoczne inskrypcje i ornamentykę, należą również do tych najstarszych i to one są tym co na gorzowskim kirkucie najciekawsze do zobaczenia. No chyba, że ciekawi kogoś badziewiaste graffiti.
  Spośród spoczywających na cmentarzu osobistości, mógłbym pewnie wymienić kilku "zasłużonych dla miasta" mieszkańców Landsberga, o których mało kto słyszał, i którzy - z całym szacunkiem - mało kogo obchodzą. Dlatego wspomnę tylko o jednym, o którym przewodniki dziwnie milczą, niejakim Nathanie Springerze, ojcu Richarda, a dziadku Jerry-ego. Jerry'ego Springera, który prowadził w amerykańskiej telewizji taki bardzo dziwny talk show. Dziadek, podobnie jak ojciec Jerry'ego prowadzili przy dzisiejszej ulicy Sikorskiego sklep obuwniczy (zainteresowanych tym tematem odsyłam tu). Niestety, chociaż Nathan Springer umierając w 1930 r. był jedną z ostatnich pochowanych na cmentarzu osób, raczej trudno dzisiaj doszukać się dokładnego miejsca jego pochówku.
  Hitlerowskie represje, które niedługo po śmierci dziadka zmusiły rodzinę Springerów do emigracji, oraz późniejsza wojna, która wiadomo jaki los zgotowała europejskim żydom, szczęśliwym trafem ominęły kirkut w Landsbergu. A niewiele brakowało, bo na cmentarne nagrobki ostrzyli sobie zęby kamieniarze z całego miasta. Niestety, to czego nie zdążyli zrobić Niemcy zrobiono dopiero po wojnie, kiedy pozornie wydawało się, że najgorsze lata cmentarz ma już za sobą.
  Jest niebywałą ironią losu, że żydowski cmentarz, najstarsza miejska nekropolia, który wyjątkowo szczęśliwie uchował się przez lata holocaustu i wojennej pożogi, nie zdołał oprzeć się nowym osadnikom. Gdyby nie to, mógłby pewnie dzisiaj służyć jako cenna atrakcja turystyczna. Chociażby atrakcja, bo sądząc po stanie w jakim się teraz znajduje, o miejscu pamięci i szacunku dla dawnych mieszkańców miasta, dla zmarłych, dla ludzi, raczej nie ma mowy. Ale i na to za późno, bo dziś, cmentarz nie przypomina zapewne nawet cienia nekropolii, którą był przed wojną. Wpisany na listę zabytków dopiero w 2006 r., przez ponad 50 lat był bezkarnie dewastowany i okradany z nagrobnych płyt, które służyły zakładom pogrzebowym. Zresztą, sytuacja niewiele zmieniła się i po tym, z tą różnicą, że teraz to rozkradać już nie bardzo jest co. Naprawdę brak mi słów kiedy widzę otagowany ludzki grób. Tych słów zabrakło też pewnie Jerry'emu, który w 2007 r. przechadzał się po gorzowskim kirkucie w poszukiwaniu grobu swojego dziadka. Mogę się tylko domyślać co pomyślał sobie wtedy o nas, gorzowianach.
  Właściwie to wcale się już nie dziwię, że jakoś do tej pory nigdy nie słyszałem o cmentarzu żydowskim w Gorzowie? Czy dziwić może, że o tym się nie wie, nie mówi? Że miasto nie bawi się w promocję miejsca, o którym wolałoby raczej zapomnieć, bo stan w jakim się znajduje świadczy jak najgorzej o jego mieszkańcach? Sami bezpowrotnie pozbawiliśmy się wartościowego zabytku, świadectwa przedwojennej historii miasta, do której tak bardzo lubimy się odwoływać, a która najwidoczniej kończy się dla nas na fontannach i secesyjnych kamieniczkach.
      Ale koniec temu, bo chciałbym jeszcze pozostawić Was z jakimś pozytywnym akcentem i w końcu zarekomendować cmentarz jako fajną miejscówkę, którą zdecydowanie jest. Po pierwsze dlatego, że to coś wyjątkowego w skali miasta, po drugie, że pomimo tej gimnazjalnej twórczości na nagrobkach jest w tym miejscu coś cholernie romantycznego. Oczywiście nie w tym sensie, że nadaje się świetnie na randkę, chociaż co kto lubi. Bardziej w tym sensie, w którym takie funeralne lokacje upodobali sobie kiedyś Mickiewicz z kolegami. Dlatego, jeśli kręcą Was wiekowe, omszałe, grobowe ruinki, a przy okazji chcecie trochę poobcować z namacalnymi śladami historii, których tak niewiele zostało w tym mieście, to gorąco zachęcam do odwiedzenia żydowskiego cmentarza przy ul. Słonecznej 57.

piątek, 28 marca 2014

Po co nam te schody?

  Zabaw się z gorzowianinem w grę skojarzeń. - Ja mówię słowo, a ty pierwsze które przyjdzie ci na myśl. - Powiedz - schody. Odpowie - donikąd. To skojarzenie, które komuś "obcemu" wydawać by się mogło nieco dziwne, na pewno nie dziwi gorzowian, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do górującej nad centrum miasta konstrukcji. Konstrukcji, która od prawie pół wieku nie potrafi sobie właściwie odpowiedzieć na arcyważne, egzystencjalnej natury pytanie: po co jestem?
  Schody jakie są, każdy widzi. Jakie były, to nie każdy pamięta. Ale już mało kto zdaje sobie sprawę, że gdyby 40 lat temu  pewien  bieg zdarzeń potoczył się w innym (szczęśliwszym czy nie) kierunku, to dzisiaj w ogóle nie uświadamialibyśmy sobie ich istnienia. Niewiele brakowało aby planowana na szczycie schodów budowa palmiarni pozbawiłaby Gorzów tego niewątpliwie oryginalnego symbolu miasta. No ale zacznijmy od początku...
  Gorzów. Początek lat 70-tych. Zmodernizowane Zakłady Włókien Chemicznych Stilon stale zwiększają produkcję popularnych kaset magnetofonowych, rośnie zatrudnienie. Miastu w szybkim tempie przybywa mieszkańców, a wraz z nimi rośnie zapotrzebowanie na budownictwo mieszkaniowe, użyteczności publicznej oraz te o charakterze rekreacyjnym. Wśród mieszkańców rosnącego w siłę miasta budzi się poczucie, że Gorzów w niczym nie ustępuje, a przynajmniej nie powinien ustępować, ówczesnej stolicy województwa, Zielonej Górze. Jako, że zielonogórzanie już wtedy mogli się pochwalić budynkiem palmiarni,  gdzieś na górze pada hasło - budujemy i my! 
  Lokalizację wybrano nieprzeciętną. Zza oszklonych ścian, osadzonej na szczycie wzniesienia w Parku im. Siemiradzkiego palmiarnio-kawiarni, odwiedzający będą mieli możliwość podziwiania z wysoka panoramy miasta. Na szczyt dostaną się dzięki, specjalnie w tym celu, wybudowanym schodom. We wrześniu 1971 r. zostaje wydana zgoda na budowę schodów, która potrwa przeszło rok. Jednak jeszcze przed jej zakończeniem, przyszłość gorzowskiej palmiarni stanie pod znakiem zapytania, a samym schodom zostanie nadana "przejściowa" (jak wtedy sądzono) nazwa, upowszechniona dzięki Gazecie Gorzowskiej: "Ponieważ budowa kawiarni i innych obiektów na górze parkowej jest przewidziana dopiero w późniejszym terminie, budowane więc schody obecnie będą prowadziły właściwie do nikąd".
  Hieronim Świerczyński, autor jednego z projektów gorzowskiej palmiarni, wspominał po latach przyczyny ówczesnego zaniechania budowy. Jego zdaniem swoją łapę na projekcie położyli zielonogórscy działacze, którzy "nie mogli przecież pozwolić, abyśmy też mieli taki obiekt" (Ziemia Gorzowska, nr 32/2002). Być może taka opinia to tylko wyraz wzajemnych uprzedzeń, faktem jest natomiast, że rzeczywiście w 1973 r. konserwator zabytków w Zielonej Górze wstrzymał wszelkie prace budowlane na wzniesieniu pod pretekstem ochrony jakiegoś średniowiecznego grodziska. Plany budowy upragnionego obiektu w latach 70-tych powróciły jeszcze kilkukrotnie, i tyleż samo razy spełzły na niczym. Starania o przysłowiową (choć w tym przypadku bardzo dosłowną) palmę pierwszeństwa w rejonie ukrócił w końcu kąśliwy komentarz w tygodniku "Polityka", odnoszący się do kolejnego projektu budowli, tym razem w kształcie ptaka. Równocześnie, kiedy z roku na rok wizja gorzowskiej palmiarni stawała się coraz bardziej abstrakcyjna, coraz bardziej rzeczywista i adekwatna stawała się "tymczasowa" nazwa schodów, których budowy nikt nie ukrócił. 
  Lata 80-te to zapewne okres największej świetności schodów, które zrządzeniem losu, z roli dodatku do budowli, jaką miała być palmiarnia, stały się pełnowartościowym, samodzielnym dziełem sztuki architektonicznej. Podczas gdy władze miasta nie potrafiły nijak zagospodarować terenu na szczycie wzniesienia, mieszkańcy upatrzyli sobie schody jako atrakcję samą w sobie, obierając ją za cel niedzielnych spacerów i miejsce schadzek zakochanych par. Niewątpliwe atuty miejsca dostrzegła również gorzowska wspólnota kościelna, która z inicjatywy Solidarności kilkukrotnie zorganizowała na schodach mszę św. z okazji procesji Bożego Ciała. Później w latach 90-tych religijny charakter tego miejsca upamiętni, górujący nad schodami Krzyż Wdzięczności ustawiony przez uczniów katolickiego liceum, ale to już temat na zupełnie odrębną opowieść. 
  Po 30 latach wdzięcznej służby miastu i jego mieszkańcom, w 2002 r., schody zostają oficjalnie zamknięte ze względu na "zły stan techniczny, zagrażający bezpieczeństwu użytkowników". Czeka je rozbiórka, do której, co nie dziwi, oczywiście nie dochodzi, a zamiast tego od 10 lat karmi się nas jakimiś planami, projektami, kolorowymi wizualizacjami z wyciągiem linowym na czele i bóg wie jakimi jeszcze cudami, w które to schody miałyby się wkrótce zamienić. Ostatnio te plany stają się podobno coraz bardziej realne. Ktoś nawet wpadł na pomysł, żeby zerwać ze zwyczajową, mającą pejoratywny wydźwięk nazwą, bo, jak twierdzi: "nie ma nic gorszego niż pozostawienie przy tym fragmencie miasta określenia donikąd". Zamiast nazwy tradycyjnej: bum! Zielona Brama... Ale zostawiam te wizje panów architektów bo chyba i tak nie mają co liczyć na ich realizację, skoro w jednej gazecie czytam, że pan prezydent mówi o "pewnych pieniądzach" na remont, a tydzień później w innej pani wiceprezydent, że pieniędzy na razie brak. Niemniej, chociaż, że zamknięte, i że niby grożą zawaleniem, schody dalej służą swoim mieszkańcom. Z tą tylko różnicą, że zamiast rodzinnych spacerów, są częściej miejscem rekreacji amatorów piwa pod chmurką. 
  Wracając na koniec do postawionego w tytule pytania, pozwolę sobie przywołać pamiętną scenę z legendarnego Misia Stanisława Barei. Jakoś nie mogę oprzeć się pokusie wiary w to, że gdzieś kiedyś w podobnym tonie na temat naszych kochanych schodów wyraził się któryś z gorzowskich decydentów. Właściwie, to patrząc na niektóre współczesne konstrukcje (czytaj: Dominanta - tfuu) odnoszę wrażenie, że ta idea przyświeca im i dziś...   



wtorek, 11 marca 2014

Legenda o siedmiu wzgórzach Gorzowa, czyli o rewizji pewnego faktu.

  "Spiesząc na co dzień do pracy szerokimi wąwozami gorzowskich ulic nie zawsze mamy czas podziwiać piękno naszego miasta. Trzeba dopiero pogodnej niedzieli i spaceru na jedno z siedmiu wzgórz, na których rozłożyło się miasto, aby dostrzec urzekającą malowniczość nadwarciańskiego grodu" - czytamy w miejskim przewodniku turystycznym z 1960 r. Jest to najstarsza wzmianka o siedmiu gorzowskich wzgórzach jaką udało mi się odnaleźć. Od tamtej pory owe twierdzenie powielane jest w niemal każdej publikacji na temat miasta i zakorzeniło się w świadomości mieszkańców na tyle silnie, że siedem wzgórz stało się prawdziwą wizytówką miasta. Co ciekawe, autorzy żadnego z licznych przewodników, książek i albumów poświęconych Gorzowowi nie pokusili się o zlokalizowanie tych siedmiu "cudów" miejskiego krajobrazu. Przypadek? Mało interesujący temat? A może zbyt oczywista sprawa? Na pewno nie dla mnie. Dlatego postanowiłem sprawdzić to osobiście.
  Swoje poszukiwania, jak przystało na człowieka cyfrowej ery, rozpocząłem oczywiście od wpisania odpowiedniej frazy w wyszukiwarce google. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, czy byłem raczej przekonany, że tam też je w krótkim czasie zakończę. Pierwsza, druga, trzecia strona wyników... nic. Myślę sobie - Zanim wynaleziono internet, wszelkie bardziej i mniej cenne informacje były przechowywane w postaci książek w bibliotekach. Na pewno nie zdążyli jeszcze przepisać do internetu tej książki o siedmiu wzgórzach. Wystarczy, że pójdę do biblioteki i ją znajdę - Jak pomyślałem tak zrobiłem i wraz z przygotowaną wcześniej (za pomocą internetu - a jak) listą potencjalnie interesujących mnie pozycji udałem się do Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gorzowie Wielkopolskim przy ulicy Sikorskiego. Szczególne nadzieje związałem z wydanym w 2007 r. przy wsparciu urzędu miasta przewodniku o obiecującym tytule: "Gorzów Wielkopolski. Miasto na siedmiu wzgórzach".
  Nie wiem jakie jest wasze doświadczenie w obcowaniu z biblioteką i książkami, ale zapewniam Was, że to nie to samo co przeszukiwanie za pomocą google 700 mln witryn internetowych w ciągu 0,43 s. To coś bardziej jak przeszukiwanie kilkudziesięciu książek w ciągu kilku godzin i, co gorsza, coś co wcale nie musi zakończyć się powodzeniem, jak było w moim przypadku. - Okej - myślę sobie, nie dając za wygraną - zanim wynaleziono druk, wszelkie bardziej i mniej cenne informacje były przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie  i przechowywane w ludzkich umysłach. Z pewnością jest w Gorzowie ktoś, kto wie, gdzie jest siedem wzgórz. Wystarczy, że go znajdę i spytam osobiście - Uznałem, że najodpowiedniejszą ku temu osobą będzie współautor wspomnianego wyżej przewodnika, prezes gorzowskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, Pan Zbigniew Rudziński.
  - Panie Zbyszku - zaatakowałem, jak tylko udało mi się przebrnąć przez tłumaczenia, że nie jestem studentem, który przyszedł po wpis - jest pan autorem takiego przewodnika o Gorzowie... Proszę mi powiedzieć, gdzie jest właściwie te siedem wzgórz? - O nie, nie! Ode mnie pan tego konia z rzędem nie dostanie. - Nie zraziłem się za bardzo bo ostatecznie chodziło mi o coś zgoła innego niż koń z rzędem, dlatego powtórnie zaatakowałem pytaniem. I tym razem bezskutecznie. W końcu udało mi się uzyskać wymijającą odpowiedź, że wg różnych kryteriów można tych wzgórz wyznaczyć od 5 do nawet 12, ale które są tymi właściwymi siedmioma to chyba tylko sam jeden Szymon Gięty raczył wiedzieć. Co do siedmiu wzgórz w tytule przewodnika, Pan Zbyszek uczciwie przyznał, że to marketingowy chwyt wydawcy. - Dobre i to - pomyślałem. Tym bardziej, że  naprawdę obiecujących tropem wydawał się być ten koń z rzędem. Miała to być nagroda, którą jeden z redaktorów na łamach Głosu Gorzowa obiecał X lat temu osobie, która wskaże mu gdzie jest siedem gorzowskich wzgórz. Podobno nawet apel ten doczekał się odpowiedzi.
  Powrót do biblioteki. Przegląd archiwalnych roczników Głosu Gorzowa. Jest! "Konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać i nazwać owych siedem wzgórz" - pisze w swojej stałej historycznej rubryce Robert Piotrowski, autor popularnego dziś na facebooku fanpage'a "Dom historii miasta". Dwa numery później - odpowiedź Pana Jerzego Dudy: "Nieopatrznie zaoferował pan konia z rzędem temu kto potrafi wyliczyć i opisać siedem gorzowskich wzgórz. Ponieważ nie mam wątpliwości co do ich położenia, a rozbieżności mogą być wyłącznie terminologiczne, zamierzam się ubiegać o wyżej wymienioną nagrodę...". Dalej następuje wyliczenie, które dla lepszego obrazu przeniosłem od razu na mapę miasta (nazwy własne stworzone przez Pana Dudę).
  Paradoksalnie, po całych tych zawiłych poszukiwaniach znalezienie jasnej odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie wcale mnie nie zadowoliło. Wydawało się to zbyt proste, choć w rzeczy samej takie proste wcale nie było. Co prawda, zestawienie Pana Dudy na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem sensowne, jeśli jednak chwilę się nad nim zastanowić to widać, że jest ono  niepełne. Pomija co najmniej kilka ważnych wzniesień, między innymi to, na którym znajduje się osiedle Staszica a poza tym brak mu pewnej konsekwencji. Z jednej strony, Pan Duda twierdzi, że uwzględnia tylko te wzgórza, które mają związek z historycznym rozwojem miasta (mając na myśli historię przedwojenną), z drugiej natomiast, nadaje im pokraczne powojenne nazwy, jak choćby Wzgórze Podmiejskie, czy Wzgórze Stilonowe (notabene wcale nie w okolicach zakładów Stilonu, ale koło stadionu piłkarskiego). Moje wątpliwości, w podobnym tonie, podtrzymał też Pan Piotrowski, który, moim zdaniem słusznie, obiecanej nagrody Panu Dudzie nie przyznał.
  Pozostało mi więc tylko jedno: odwołać się do instancji najwyższej - instancji nauki. Ze swoim pytaniem, raz jeszcze zwróciłem się do żywego nośnika wiedzy, Pana Pawła Kurtyki, miłośnika miasta, z wykształcenia geodety i kartografa. Jak przystało na specjalistę, odpowiedzi udzielił rzeczowej i wyczerpującej, na poczekaniu wymieniając lekko ponad 20 wzniesień, na których dzisiaj rozpościera się miasto, zaznaczając przy tym, że już przed wojną "było ich" zdecydowanie więcej niż 7.
  - Rozstrzygnięte! - pomyślałem - cała ta "fama" o siedmiu wzgórzach, którymi nieraz chwaliłem się ludziom spoza miasta to bujda, mit! - I już miałem się zabrać za pisanie tego tekstu w takim właśnie burzycielskim tonie, kiedy naszła mnie następująca refleksja. Co z tego, że nikt właściwie nie potrafi powiedzieć gdzie jest mityczne siedem wzgórz? Czy ktoś w Krakowie potrafi powiedzieć gdzie jest prawdziwy Smok Wawelski? Co z tego, że na dobrą sprawę jest ich zdecydowanie więcej niż siedem? Właściwie to nawet powód do dumy, że mamy ich więcej niż w Rzymie. Czy naprawdę chodzi mi o to, żeby amputować ze świadomości mieszkańców mit, który jako najzwyklejsza prawda żyje sobie od ponad pół wieku, a którego i tak nie uda mi się amputować? Nie, z pewnością nie o to mi chodzi. Mity i legendy mają to do siebie, że oprócz oczywistej fikcji, jest w nich również ziarnko prawdy. W tym tej prawdy jest zdecydowanie więcej, a ponadto ma ona wymiar praktyczny, bo na każde z gorzowskich wzgórz, nieważne ile ich jest, możecie sobie wejść i z wysokości podziwiać panoramę naszego niewątpliwie pięknego miasta. Do tego właśnie Was zachęcam.